Następne dni to już prawdziwa Sahara Zachodnia. Odcinki pustynne dają się ostro we znaki. Duże łachy piachu wymagają od nas większego skupienia. Nie zawsze bywa kolorowo, na jednej z wydm moją Tereskę wynosi w nieznane i omal nie rąbię w drzewo akacji, naszpikowane tysiącami długich kolców. Na szczęście kładę motocykl w ostatniej chwili, karimata która oberwała od drzewa jest posiekana w paski. Już wyobraziłem sobie moją gębę jak wyglądała by po tej kraksie 🙂 Chłopaki łapią lekkie deformacje płyt pod silnikiem. Wspólnymi siłami robimy z nimi porządek . Zbliżamy się do noclegu w hotelu tysiącgwiazdkowym. Rozbijamy namioty, zbieramy drzewo na ognisko, siadamy do rytualnego picia wódy na myszach czyli whiyski. Po kilkunastu głębszych zaczynają się wspomnienia z Tunezji, jak to chłopaków wojna zastała i czekali kilka dni na ewakuację do kraju. Poranek jak zwykle z małymi oczkami, rześki więc szybko się rozbudzamy i w drogę. W następnych dniach nastąpiły roszady ( bez kłótni ), stworzyły się grupy, które z różnych przyczyn pojechały każda w swoją stronę . My z kolegą Piotrkiem vel “Dukii” jechaliśmy wyznaczoną trasą. Warto było, przenocowaliśmy w uroczym hoteliku pośrodku oazy, zdobywaliśmy kolejne masywy górskie z bananem na ustach, próbując rozjechać kilka wielbłądów na drodze 🙂